Sunday, September 22, 2013

Zdmuchnęła mnie ta jesień całkiem..


Stało się. Lato minęło bezpowrotnie. Przez parę pierwszych, deszczowych dni jeszcze się łudziłam, że to przypadek, wykolejony w harmonogramie pogodowym. Ale po dłuższym czasie braku promieni słonecznych i zaniżonego poziomu melatoniny, nadszedł czas by stanąć fejs tu fejs z prawdą. Już nie będzie plażingu, przejażdżek rowerem w nasłonecznionym parku, siedzenia na trawie, wałęsania się w krótkim rękawku aż po późny wieczór.. Znów przyszło nam czekać kolejny rok.
Jesień to dobra pora na smęcenie. Ten etap na krótko przed tym, aż wszystkie liście przybierają żółto-rudawo-bordowe tony jest najbardziej ku temu odpowiedni. Świat sam jakby nas do tego zachęcał. Dlatego też po raz kolejny chętnie się oddałam, dobrowolnie i bezmyślnie zarazem, temu marazmowi.I tak sobie smęcę od paru dni, aż sama się tym męczę, tym zesmęceniem i przesmęceniem. Dość ciężko to znieść po okresie letnim, w którym dzięki nadwyżce energii, truskawkom, słońcu i cieple łatwiej się pracowało, znosiło trudy codzienności i inne nieprzyjemności, nieodłącznie towarzyszące życiu.
Ale tak w tym wszystkim, siedząc na kanapie z kubkiem gorącej herbaty, doszłam do wniosku, że więcej tak być nie może. Smęcenie, to w gruncie rzeczy, dość kiepski mechanizm obronny przed naturalnym biegiem rzeczy, jakim jest zmiana pór roku. To dość egoistyczne, chcieć marudzeniem zasłonić się przed światem i dość bierne, jeśli ma być to walka z nim. 
Zatem, po co walczyć z czymś, na co nie mamy wpływu? Może lepiej powalczyć z czymś, na co mamy wpływ? Na przykład, z  naszym umysłem, który zamiast klepać nas po ramieniu, podsuwa nam czarno-czarne, depresyjne schematy myślowe.
Najgorszym, co możemy zrobić to zakopać się pod kocem, tworząc w nim małą Kocolandię, pogrążyć się w świecie seriali i czekolady (a przy okazji, świecie szybko rosnącego tyłka) i obrazić się na świat, witający nas każdego dnia pochmurnym, szarym niebem.

Pielęgnowanie początków jesiennej deprechy to sadomasochizm. Nie róbmy tego sobie i innym. 
Depresja to fatalna kochanka, nie warto wdawać się z nią w romanse.



Friday, September 6, 2013

W poszukiwaniu złotego środka.



Budzik znów zadzwonił w nieodpowiednim momencie. Kawa znów za gorąca, by wypić ją duszkiem. Autobus po raz kolejny wlecze się jakby chciał dorównać prędkości rowerzystom i za wszelką cenę jej nie przekroczyć. Partner/ka po raz enty zabrała się za ulepszanie systemu marudzenia i narzekania na naszą ciągłą nieobecność. Dzień znów nas zaskoczył niespodziewanym końcem.
Świat pędzi, nie zważając na to, że już dawno przekroczył tempo naszego codziennego funkcjonowania. Próba dotrzymania mu kroku, a dodatkowo zachowania uśmiechu- to iście szaleńczy, nierealny pomysł. Aspirujący nawet do wytworu schizofrenicznego w najbardziej zaawansowanym stadium chorobowym.
Cele do osiągnięcia? Satysfakcjonująca praca, najlepiej dobrze płatna, aby móc na emeryturze powtarzać swoim wnukom wyświechtane powiedzonko Edisona "Nie przepracowałem ani jednego dnia w swoim życiu". W międzyczasie należy także dorobić się drugiej połówki, lepszej, oczywiście. I dzieci, najlepiej dwójki, których spokój, bijący z ich zachowania wpędziłby w zakłopotanie niejednego mnicha. Nie zaliczamy spadków energii, gorszych dni, bólów migrenowych lub innych takich. Raz, dwa, trzy, jak robociki. Krąg zaufanych "przyjaciół" także jest jak najbardziej wskazany- najlepiej mieszczący się w setce, tudzież dwusetce, bo ktoś, przecież, nam lajki na fejsie nabijać musi. I z kimś, przecież, trzeba mieć zdjęcia z Sylwestra lub dalekich wojaży. Właściwie to jak najdalszych, bo egzotyka jest w cenie- lazury, all inclusive, leżenie plackiem na plaży, umiejętnie połączone ze zwiedzaniem najbardziej atrakcyjnych turystycznie miejsc (Krzywa Wieża w Pizie, Cannes, Barcelona, Indie, dzika Afryka- dla szalonych). Gdy już poplażujemy i posmażingujemy, wracamy ze zdwojoną energią, by, jak co roku, w ramach pięcia się po drabinie społecznej, awansować na wyższe stanowisko. Co jakiś czas, należy także pamiętać o obowiązujących trendach- slow food, recykling, wschodnie medytacje i codzienny kubek kawy w Starbucksie, kupowany w drodze do pracy. 

I tak pędzimy, potykając się w tym szalonym tempie o własne nogi, splątane myśli, niedopowiedziane słowa i niedokończone relacje.
Nowe motto powinno brzmieć: 
"Przepracowałem każdy dzień w swoim życiu. Nie robiłem tego, co kocham. Robiłem to, co powinienem był robić". Bye, bye, Edison.